Karate w Japonii
O tokijskim metrze, dzięki któremu można regulować zegarek, japońskich zwyczajach i mistrzostwach karate kyokushin z kaliszaninem Tomaszem Jeżykiem rozmawia Piotr Jaworowski.
Niedawno wróciłeś z Japonii, ojczyzny karate kyokushin. Jakie wrażenia z pobytu na dalekim wschodzie?
– To była moja pierwsza wizyta w Japonii. Udałem się tam na Mistrzostwa Świata w Karate Kyoukushin w kategorii open, które odbyły się w Tokio. Mistrzostwa odbywają się raz na cztery lata w Japonii i są najważniejszą imprezą tego stylu karate na świecie. Z Polskiej Federacji Kyokushin Karate poleciała grupa 36 osób, instruktorów karate z całej Polski, w tym ja jako jedyny z Kalisza. Wylecieliśmy z Warszawy do Moskwy, a stamtąd do Tokio. Na lotnisku w stolicy Japonii został dla nas podstawiony autokar, który zabrał nas do hotelu. Cała moja podróż z Kalisza do Tokio trwała 17 godzin.
Jak długo przebywałeś w tym kraju?
– W Japonii byłem około dwóch tygodni, więc mogłem nie tylko zobaczyć zawody, ale też zaznajomić się z kulturą i życiem codziennym tego kraju. Mieszkałem w hostelu Ikebukuro, w dzielnicy w której twórca Kyokushin Masutatsu Oyama prowadził swoje treningi. To typowo japońska dzielinica. Kiedyś była bardzo niebezpieczną dzielnicą Tokio z dużą przestępczością. Dziś wieczorami można spokojnie, bez żadnych problemów, spacerować w niej i czuć się bezpiecznie. W Ikebukuro znajduje się jedno z większych centrów handlowych w Tokio, które zajmuje 20-piętrowy wieżowiec. Oprócz sklepów i marketów na samej jego górze znajduje się planetarium. Atrakcją dla gości jest również wielkie akwarium z różnymi egzotycznymi rybami.
Wróćmy do sportu. Jak przebiegały mistrzostwa?
– Były dwudniowe i odbywały się w Tokio Metropolitan Gymnasium, w hali która może pomieścić 20 tysięcy osób. W dniu finałów, tylko niektóre miejsca były wolne. Impreza rozgrywana była w kategorii open, a więc bez podziałów na kategorie wagowe. Zawodnicy walczyli systemem pucharowym, w którym przegrywający odpadał. Najlepszy z Polaków Maciej Mazur zajął 8 miejsce. W finale walczyło dwóch Japończyków. Zwycięzcą został Yuji Shimanota. Walki trwały po trzy minuty i często były dogrywki oraz nokauty, spowodowane kopnięciami kolanem w głowę oraz z obrotu w twarz. Poziom mistrzostw był wysoki. Ciekawostką było to, że lżejsi zawodnicy potrafili nokautować cięższych, czyli na macie liczyła się technika i precyzja wykonania ciosów oraz akcji. Zwycięzcy mistrzostw w kategorii kobiet i mężczyzn cieszą się w Japonii bardzo dużym prestiżem. Choć karate kyokushin w tym kraju nie jest najbardziej popularne. Wyprzedzają je sumo, baseball, piłka nożna i rugby.
A co robiliście po zawodach?
– Wspólnie z innymi karatekami z całego świata uczestniczyłem w trzydniowym seminarium. Odbyło się ono koło wulkanu Fudżi w jednym z tamtejszych ośrodków trenigowych. Spaliśmy na matach w małych pomieszczeniach a rano wstawaliśmy na treningi. Rano doskonaliliśmy techniki kata, wieczorem odbywały się treningi w kumite, w których swoje umiejętności prezentowali uczestnicy mistrzostw świata. Oprócz tego odbywały się też teoretyczne wykłady po angielsku.
Miałeś okazję zobaczyć codzienne życie Japończyków?
– Po zawodach zostaliśmy oprowadzeni przez shihana Bogdana Jeremicza po całym Tokio. Byliśmy na grobie Oyamy. Potem zwiedziliśmy pierwszy pałac Shoguna, tak zwaną pierwszą stolicę Japonii, którą w dawnych czasach była Kamakura. W tej miejscowości znajduje się dużo światyń Shinto i buddyjskich. Widzieliśmy w niej największy posąg Buddy na świecie, który waży 121 ton. W Tokio największe wrażenie na mnie sprawiło metro. Można według niego regulować zegarek! Metro jeździ często i praktycznie się nie spóźnia. W środku zakazana jest rozmowa przez komórkę, a plecak należy trzymać w ręku. Można więc zauważyć sporo osób podróżujących metrem i surfujących po internecie. Wrażenie robi też superszybki pociąg Shinkansen. Wjeżdza on do miast, a jego przystanki znajdują się nad stacjami metra. Roczne jego opóźnienie sięga zaledwie 36 sekund, a te pociągi jeżdżą z prędkością ponad 300 kilometrów na godzinę. Ulice Tokio, mimo sprawnej komunikacji, są jednak zatłoczone. Miejscowi chodzą po chodnikach bardzo szybko, trochę tak jak… mrówki. Na ulicach widać bardzo dużo neonów, które w nocy są oświetlone. Wieczorem, w niektórych dzielnicach Tokio wygląda jak jeden wielki neon.
A miejscowe jedzenie? Spotkała cię jakaś kulinarna niespodzianka?
– Raczej nie. Jadłem sushi, które smakowało mi lepiej niż w Polsce. Piłem zieloną herbatę, która jest jednym z ulubionych napojów Japończyków. Smakowała mi też zupa z małży. Wszystko to można było dostać na rynku, który wyglądał jak targowisko pod Tęczą. Talerzyk sushi kosztuje, w przeliczeniu na złotówki, od 4 do 12 zł., a orientalna zupa 4 złote. W barach herbata jest gratis. Oprócz sushi Japończycy jedzą też sporo makaronów. Ze słodyczy mają nawet zieloną czekoladę, która smakuje jak czekolada z dodatkiem herbaty.
Japonia oprócz sumo i sushi kojarzy się też z robotami.
– Japończycy są mistrzami automatyzacji wszystkiego. Przy ulicach jest wiele automatów, które spełniają różne funkcje. Można w nich zakupić jedzenie, np. wielką miskę ciepłej zupy czy butelkę wody, która może być zimna albo podgrzana w automacie! Służą jako kantory, które wymieniają turystom pieniądze. Można w nich kupić też parasolki. W Japonii często pada i przydają się one spacerującym po chodnikach mieszkańcom i turystom.
Jak spędzają wolny czas Japończycy?
– Zazwyczaj, tak jak Polacy w gronie rodzinnym czy znajomych, choć przeważnie długo pracują, nawet do 19.00. Po pracy lubią też chodzić do salonów gier, które są bardzo popularne i można je praktycznie spotkać na każdym rogu ulicy. Tak zwane ,,pachinko” posiada kilkaset automatów i panuje w nim olbrzymi hałas, co jednak nie przeszkadza Japończykom z lubością oddawać się hazardowi. Mitem jest natomiast to, że Japończycy znają świetnie angielski. Tylko niektórzy mówią nim płynnie. Mieszkańcy wyspy w stosunku do obcokrajowców są mili i gościnni, ale da się zauważyć pewien dystans w stosunku do Europejczyków czy innych nacji. Piotr Jaworowski